Siedział samotnie w przedziale. Mijał neonowe miłości i
silikonowe uśmiechy. Nie wiedział dokąd zmierza. Przecież wychodził z
założenia, że wszystko podąża ku ostatecznemu celowi, który nikomu nie jest
znany. Każdy rodzi się po to, by umrzeć? Jego anhedonistyczne założenia czasem
mijały się kosmiczną genealogią z uśmiechem na poczciwej, pełnej dobroci
rozmarzonej twarzy.
Myślał o tych ciągle widocznych zabytkach w postaci starych,
dobrych dusz, które nie poddały się wszechobecnemu konsumpcjonizmowi. Nie
wiedzieć dlaczego, zapukała do jego głowy nieśmiała myśl, że może jeszcze nie
umarła wszystka myśl o wartości przyjemności.
Intensywnie wdychał powietrze, chociaż może to takie
banalne. Chciał żyć, chciał? Może na księżycu byłoby lepiej? Może przejaskrawiał
barwy zła, ale w jego wieku to wszystko wydawało się takie deszczowe i
jesienne. Gdzie podział się letni wicher, który dla ochłody aniołowie słali
ruchem swych skrzydeł, by człowiek na szczycie góry zdążył zobaczyć namiastkę
nieba?
Pociąg zmierzał ku Trondheim, widoki przyprawiały go o
wspomnienia. Czasem dobre, gdy dni pełne były uśmiechu życia. Czasem złe, na
wskroś przesiąknięte goryczą i słonym zapachem smutku. Przypominały mu się
twarze ludzi, którzy coś w nim zmienili, twarze tych, którzy na zawsze
pozostaną w sercu. W myślach odtwarzały się obrazy długich wieczorowych rozmów,
pachnących wypalaną parafiną i imbirową kawą, pełnych mgły widoków szczytów
górskich o zmierzchu, pełnych szaleństwa zabaw zakrapianych mocno alkoholem. To
było jego całe życie, oprócz tych wspomnień nie pozostało mu nic. Wszystko to
zniknęło bezpowrotnie, gdy każdy z nich zaczął „układać” sobie życie. Dostał
kilka zaproszeń na śluby, na żadnym się nie stawił. Uznał, że nie ma po co
mieszać się w ich nowe szczęście. Czuł wiatr zmian, które nieuchronnie wpychały
się w jego los.
Drzwi się rozsunęły, bez pośpiechu do przedziału zaczęły
wtaczać się monochromatyczne kolory cieni. Wraz z nimi wślizgnął się zdradliwy
chłód letniej nocy i wysuszający pył z korytarza. Wreszcie jego oczom ukazał
się sprawca wszystkich tych niesprawiedliwie burzących spokój zmysłów działań.
Był to młody mężczyzna, sądząc po wyglądzie, który był sam w sobie fascynujący,
miał około dwudziestu lat. Jasnozłote, prawie bursztynowe kosmyki włosów
zdawały się bawić w kotka i myszkę spadając na jego twarz. Mocno zarysowane
kości policzkowe prawie uczyniły go szpetnym dla oka, lecz w szerszym
spojrzeniu okazały się być idealnie dopasowane do wręcz rażąco idealnych rysów
twarzy. Brwi całkowicie nie pasowały do jasnej karnacji, zwracając na siebie
uwagę ciemnym kolorem i brakiem jakiejkolwiek pielęgnacji – urocze krzaczki
rosły jak chciały. Oczy miał całkiem zwykłe, co dziwiło, gdyż po takiej urodzie
można było się spodziewać pięknego odbicia duszy w źrenicach. Tęczówki ciemne,
rzęsy przykrótkie – nic specjalnego.
Nieprzeciętny właściciel przeciętnych oczu nadal burzył
spokój pełnego nocy pociągu. Położył stylowo znoszoną skórzaną torbę na
siedzeniu, przez chwile myślał nad czymś intensywnie, po czym usiadł z gracją
na siedzeniu. Przez chwilę mężczyźni wpatrywali się w siebie, po czym młody
człowiek ze stoickim spokojem odezwał się. Miał męsko głęboką barwę głosu,
zdawało się, że każde słowo kosztował w myślach dokładnie i rozważnie, po czym
pozwalał mu ujrzeć światło dnia, a raczej nocy.
- Świat byłby lepszy, gdyby nie dyrektorzy teatrów,
nieprawdaż? – powiedział.
- Świat byłby też gorszy, gdyby nie oni, panie …?
- Czymże są imiona? Nic nie znaczącymi pseudonimami mało
artystycznych dusz ludzkich. Ale niech będzie. Zwą mnie Tariej. Gdzie pan zmierza, jeśli mogę spytać? –
odrzekł wymijająco młodzieniec.
- Każda ulica ma swoją nazwę, życie także jest taką ścieżką,
dlatego je nazywamy. Każde istnienie jest inne, każdy ma swoje imię. Jadę tam,
gdzie niesie mnie pociąg, czego można się domyślić, nawet bez pytania o cel. –
mężczyzna uśmiechnął się. Jego zadumana
twarz wyrażała smutek i radość jednocześnie. Myślała o głupocie
młodości, jej arogancji i beztroskości.
- A czy mogę poznać Twoje imię, drogi towarzyszu?
- Ależ oczywiście. Mam na imię Ulv.
Po chwili ciszy Tariej wpatrujący się w znikającą dal za
oknem pociągu zaczął opowiadać:
- Nie mam życia, przyjacielu. Zostawiłem go, gdy opuściłem
rodzinne strony w poszukiwaniu wolności, którą równocześnie z tym faktem zaprzepaściłem.
Oddałem się w niewolę Fortunie, która obraca mną jak tylko wymarzy. Teraz moja
egzystencja przypomina scenę, na której pojawiam się każdego dnia jako inny
bohater odgrywając scenariusz, który napisał za mnie dyrektor tegoż teatru. –
rozentuzjazmowany odpowiedział jednym tchem.
- Dlatego też świat nie istniałby bez dyrektora teatru. –
zareagował nadal uśmiechnięty, spokojny Ulv.
Westchnąwszy odwrócił twarz ku mijającym ciemnym krajobrazom
norweskich ziem. Uzyskał odpowiedź na swe wcześniejsze rozmyślania – nie
wszyscy poddali się komercji świata.
Zbliżali się do przejazdu kolejowego, od którego już
niedaleko było do Trondheim. Młody aktor ciągle opowiadał o przeżytych w swym
krótkim, przepełnionym tragediami na miarę jednostki życiu. Mówił o tysiącach
kiepskich ról, w jakie zdążył się wcielić. Kochanek, zdrajca, rycerz, sędzia,
samobójca, mąż, nieudacznik, monarcha, bezdomny – miał tyle doświadczeń.
Mężczyzna słuchał go bardzo dokładnie, choć wszystko (jak
zawsze tragedie innych ludzi) wydawało mu się takie trywialne. Sam był nieco
cynicznie zgorzkniałym romantykiem. Nie w sensie świec przy kolacji, spacerów
kochanków przy świetle księżyca – nie. Był romantykiem prawdziwym, idealistą
pełnym uczuć.
Ciąg dalszy nie nastąpi.
Widzę nawiązania do "Sagi o Ludziach Lodu", dalej będzie magicznie? *__*
OdpowiedzUsuń